sobota, 22 grudnia 2012

Kolacja wigilijna po raz drugi

Dzień końca świata był prawie końcem mojego pobytu w Limie i na prawdę złym dniem. W sumie trochę to skomplikowane bo pierwszy problem miałam z pracą. Niestety potwierdziły się plotki że wyjazd z Aieseca na praktyki często wiąże się z tym że jest się 'wykorzystywanym' i robi się dużo za małe pieniądze... Jak podpisywałam kontrakt przed wyjazdem to zgodziłam się na 48 godzin pracy w tygodniu ale powiedzieli mi że nie ma takiej możliwości że będę tyle pracować, że będzie to max 40 godzin (co i tak jest dużo). Nie było tam minimalnego czasu pracy. Jak pisałam kiedyś to cały listopad i grudzień pracowałam dość mało. W listopadzie 15 godzin tygodniowo, w grudniu 22 godziny. I wszystko było ok. Dopóki kilka dni temu Euroidiomas (czyli szkoła w której uczę) nie stwierdził że ja jednak trochę za mało pracuję a w kontrakcie mam że muszę przepracować 124 godziny miesięcznie to muszę nadrobić zaległe godziny z grudnia... I tak 19 grudnia dowiedziałam się że mam kilka dni i muszę nadrobić około 40 godzin. A że nie ma grup do nauki to będę robić administracyjne rzeczy... segregować papiery, sprawdzać czy wszystko jest dobrze wypisane, poprawiać testy itp... Załamałam się ja i załamał się Aiesec bo nic takiego w kontrakcie nie było. Były rozmowy i debaty i moja próba obrony ale na nic się to wszystko zdało. Jedynie co udało mi się 'wywalczyć' to że nie muszę wszystkich tych godzin zrobić w grudniu bo musiałabym po 10 godzin dziennie siedzieć w pracy i nie mogłabym wyjechać na Sylwestra, ale muszę je zrobić w styczniu. Porażka totalna i śmiech na sali ale 'zagrozili' że jeśli tego nie zrobię to albo nie zapłacą mi tyle ile powinni za grudzień albo rozwiążą ze mną kontrakt i mogę wracać do domu... To tak w skrócie wielkim moje ostatnie przeżycia z ukochaną szkołą. Nie cierpię ich już z całego serca ale na szczęście wszystkich tych 'ważnych ludzi' którzy tak bardzo próbują utrudnić mi życie nie widuję na co dzień więc nie jest źle. Przemierzyliśmy z Diego pół Limy żeby to wszystko 'rozwiązać' bo spotkanie z tymi ważnymi ludźmi nie jest takie łatwe ale na szczęście powiedzmy że się udało.

Drugim problemem z jakim się zmierzyłam w ten piątek był nasz ulubiony Urząd Emigracyjny (tak się to chyba nazywa). Ludzie tam też bardzo lubią utrudniać nam życie... Jak już złożyłam wszystkie papierki perfekcyjnie i czekałam na pozytywne rozpatrzenie mojej aplikacji o wizę studencką to oni oczywiście znaleźli problem. Nie mam jakiegoś podpisu gdzieś który jest bardzo ważny, ale ten podpis to nie taki byle jaki podpis bo ten podpis kosztuje 50 dolarów (plus wiza kosztuje 70 dolarów). Po kolejnych rozmowach i debatach Aieseca wyszło na to że oczywiście nic się nie da zrobić i muszę to zapłacić... No więc poszliśmy wypełnić 50 tysięcy papierków i zapłacić 50 dolarów za głupi podpis... Ale nie! Jako że w paszporcie miałam wbity pobyt na 40 dni a ten czas już minął to nie mogę tego podpisu już załatwić... No i w sumie to nie wiem co dalej bo Aiesec rozmawia i debatuje (po raz kolejny)... A ja czekam bo za bardzo nic nie mogę zrobić... Tak więc w przeciągu kilku dni prawie straciłam pracę i jeszcze by mnie deportowali do Polski ale poza tym to mam się bardzo dobrze. :)

A o 17 miałam 'wigilijkę' w pracy. Składaliśmy się po 5 soli i każdy przynosił 3 różne produkty spożywcze. Z tych produktów zrobiono 4 wielkie kosze które potem były losowane i 4 osoby wygrały po 1 wielkim koszu jedzenia. Ja nie... :( Poza tym było nudno bo było po hiszpańsku... życzenia od 'ważnych ludzi', jedzenie, wino, ploteczki, loteria i w sumie po godzinie się skończyło. Sama nie wiem czego się spodziewałam. Poszłam żeby zobaczyć co tam się będzie działo no ale szału nie było. ;)

Przemierzając z Diego całe miasto żeby jednak mnie z tej Limy tak szybko nie wyrzucili zatrzymaliśmy się na plaży na targu fajerwerków. Dlaczego na plaży? Kilka lat temu w centrum miasta na wielkim targu wybuchły fajerwerki i zginęło ponad 300 ludzi... Od tego czasu sprzedaż tych zabawek jest zabroniona poza specjalnie wyznaczonymi miejscami. Jak np tam gdzie pojechaliśmy. Nie można po prostu kupić petard w supermarkecie.

                                         Trag fajerwerków



                                         Wigilijka po peruwiasku
                                 Kosze z prezentami

                                        Paneton!
                                                    Pełno indyków!

                                  Uliczne przedstawienia gdzieś przez przypadek wypatrzone


                                Na targu....   żywe indyki.
                              Uciekały z zagrody....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz