niedziela, 31 maja 2015

Pływająca wioska - Kambodża

Zaraz pierwszego dnia po porannym przyjeździe do Kambodży wybraliśmy się na zorganizowaną wycieczkę vanem nad pobliskie jezioro Tonle Sap. Jak właśnie wyczytałam jezioro jest największym na Półwyspie Indochińskim z bardzo zmiennym stanem wody. My byliśmy w porze suchej więc mało co wody było a nawet jak wypłynęliśmy wgłąb jeziora to jakiś pan sobie tam chodził do pasa w wodzie. Więc bardzo mało wody było. Ale podobno w porze deszczowej jest ogromnie dużo wody i wszystko to co widać na moich zdjęciach jest albo pod wodą albo unosi się na wodzie...Trochę nie potrafię sobie tego wyobrazić i myślę że niesamowicie byłoby zobaczyć to miasteczko i jezioro w dwóch porach - suchej i mokrej. Musi być totalnie inaczej.

Ludzie nad jeziorem żyją z połowu ryb który jak wyczytałam jest w tym jeziorze jednym z najlepszych na świecie. Peeeeeełno rybek mają. Tak więc wybraliśmy się na wycieczkę jakoś tanio z przewodnikiem i kilkoma innymi ludźmi. Najpierw oczywiście zabrali nas do jakiejś mini pracowni gdzie podobno głuchoniemi wykonują pamiątki dla turystów. Pooglądaliśmy, pochodziliśmy, niektóre rzeczy na prawdę bardzo ładne ale jakoś tak nie skusiliśmy się na nic. Potem po około 45 minutowej jeździe po bardzo nierównej drodze znaleźliśmy się przy rzece a właściwie to w miejscu gdzie w porze deszczowej jest już rzeka. My widzieliśmy tylko pozostawione na mieliźnie łódki i powoli coraz więcej domów na wysokich palach.

W końcu zatrzymaliśmy się w miasteczku. Takim śmiesznym, wyglądającym trochę jak dziki zachód tylko na palach. Na początku miasteczka stała świątynia, świecąca i złota, nie pasująca do biednego, szarego miasteczka, a potem wzdłuż jednej ulicy po prawej i lewej ciągnęły się domki, małe ale wysoko. A pod domkami mieszkańcy i peeeeełno dzieci. Na początku w sumie nawet nas nie zaczepiali, dopiero pod koniec jak wsiadaliśmy do łódki to biegły i krzyczały '1 dolara! 1 dolar!'. A w miasteczku zaczepiały nas panie sprzedające zeszyty i ołówki za 20 zł, niby dla dzieci do szkoły. Ale potem zatrzymaliśmy się przy jednym z domków gdzie własnie niby odbywała się lekcja i dzieci nie miały ani zeszytów ani ołówków. Więc tak do końca nie wiadomo czy turyści nie kupują, zanoszą do szkoły a pani zabiera i sprzedaje znowu... Tania się uparła że kupi i rozda dzieciom na lekcji, pani się zgodziła niechętnie.

Po przejściu powoli miasteczka doszliśmy do miejsca gdzie w końcu zaczynało się trochę rzeki. Zapakowali nas do łódek i wypłynęliśmy na jezioro kilka razy grzęznąc po drodze w bardzo płytkiej rzece. A na jeziorze stały łódki, pełno siatek na ryby i widok daleko daleko. Jezioro musi być ogromne bo żadnego brzegu nie było widać. Zatrzymaliśmy się w restauracji unoszącej się na wodzie gdzie dopadła nas straszna wichura. Tak wiało że plastikowe krzesła spadały do wody. Tylko się modliliśmy żeby nie lunęło bo do brzegu mieliśmy kawałek...

 W mini fabryce pamiątek


 Pan przewodnik chyba coś ciekawego mówił
 Podobno miała tu być rzeka


 Domki na palach
 I cała wioska na palach

 Wioska biedna, ale świątynia piękna



 Pełno wszędzie dzieci

 Rozrywki też mają







 Turystki

 W szkole na lekcji angielskiego
 Tania rozdaje zeszyty i ołówki
 Coś tu się suszy





 W końcu widać trochę wody




 Ogromne jezioro ale bardzo płytko






 Restauracja na wodzie
Zerwała się wichura