Pisząc ten tekst siedzę w Ambasadzie Tajlandii w Malezji i czekam na swoje być albo nie być. Mama pisze co tam u mnie... no dobrze, wszystko dobrze, nie chcą mnie wpuścić z powrotem do Tajlandii ale poza tym to wszytko super. Tego jej nie napisałam bo co ją będę denerwować a i tak mi nie pomoże... A czemu znowu mam takie przygody? No nie może być łatwo, nudno by było i nie miałabym o czym na blogu pisać. Ale tym razem dość stresujące przygody. Ale od początku...
Moja szkoła jeszcze nie załatwiła mi pozwolenia na pracę, przez głupie urzędy w Tajlandii i tez trochę z mojej winy bo miałam załatwić dokumenty a jakoś tam nie do końca załatwiłam tak jak miało być. Tak więc znowu czekał mnie bieg po wizę. Tym razem nie chciałam spędzać 2 dni w busie do Laosu i nic nie zobaczyć. Więc szybko zrobiłam rozeznanie i okazało się że lot do Kuala Lumpur w Malezji kosztuje tylko 400 zł a szkoła daje mi 3 dni wolnego. No więc długo się nie zastanawiając zabukowałam, znalazłam couch surfing, sprawdziłam co zwiedzać i w poniedziałek o 9 rano byłam już w samolocie Airasia z Bangkoku do Kuala Lumpur. Mój nowy kolega odebrał mnie z dworca, zabrał do Chinatown, na dobre jedzenie i w nocy pod słynne bliźniacze wieże. Miasto mnie jakoś nie zachwyciło ale byłam na mini wakacjach zamiast w pracy wiec i tak fajnie. Następnego dnia rano stawiłam się do ambasady z paszportem, zdjęciem i aplikacja i... jakoś miałam złe przeczucie. I prawidłowo... okazało się że chcą ode mnie jakieś dokumenty których nie mam i nie mam jak teraz dostać a których nigdy normalnie nie wymagają. Byłam przerażona bo na drugi dzień już lot powrotny zarezerwowany, no i muszę być w pracy w czwartek więc ogólnie źle się działo. Ale tego dnia już nic nie mogłam zrobić bo ambasady oczywiście bardzo szybko zamykają. Jedynie kto mnie mógł uratować w tej sytuacji to mój przełożony w szkole. Jak mu napisałam że nie chcą mi dać wizy załatwił mi list ze szkoły w którym było napisane że proszą ambasadę Tajlandii o udzielenie mi wizy żebym mogła na miejscu starać się o pozwolenie na pracę. I z tym oto listem wybrałam się do ambasady następnego dnia modląc się żeby się udało. I niby się udało ale na wizę trzeba czekać 24 godziny a ja lot miałam na ten sam dzień. Ale w urzędach to można na kolanach błagać a jak nie chcą to i tak nie zrobią i tak. I dali mi wizę tego samego dnia ale o 16.30 a lot był o 17.00... ech... szkoda gadać...
Wieczorem siedząc już w nowo zabukowanym samolocie dopiero mogłam odetchnąć bo dawno takiego stresu nie przeżyłam. A poza siedzeniem w ambasadzie poznawałam jeszcze miasto, w którym tak za bardzo poza słynny mi wieżami nic nie ma... Ale jedzenie dobre, w miarę czysto, ciepło, dla mnie też pewnie inaczej bo były rzeczy podobne jak w Bangkoku które kogoś kto jeszcze nie widział pewnie zachwyca a dla mnie już były trochę normalne :)
7 rano, dzień dobry
Bye , ByeBangkok
Dzień dobry z Malezji
Chinatown - dzielnica chińska
Chińska świątynia
Żółwie jeziorko
Kuala Lumpur nocą
Słynne wieże
Nocny market
Curry z kurczaka na liściach bananowaca
Wieże i wieże i biurowce
Przygotowania do chińskiego nowego roku
Otwarty basen w środku miasta
Takie temperatury
Żółte przejścia dla pieszych...
Jeszcze jedna słynna wieża
Widoki na miasto
Dzielnica hiduska
Pyszne chińskie nudle
I znowu Bangkok :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz